środa, 15 kwietnia 2009

Spartacz story - sylwetka drużyny


Spartacz z Pucharem Niepodległości - 2008r.

oto tekst nadesłany przez Gru

Był rok 2005: niewinny czas, gdy o kryzysie dyskutowali tylko miłośnicy twórczości Roberta Brylewskiego, na Wyspy można było latać jak człowiek, tanimi liniami, bez znajomości języka, bo wiadomo było, że Brytole i tak Cię przyjmą z otwartymi ramionami, do ręki dadzą klucz francuski a na rękę tygodniówkę, jakiej tu byś nie zobaczył przez dwa miechy... Było pięknie, rynkiem przechadzali się angielskojęzyczni pracodawcy Twojego chłopaka/Twojej dziewczyny w przebraniach Supermana, świnki Piggy i słonika Dumbo, w knajpach zostawiali po sobie puste kufle, pełne kasy, na ulicach zapchane wymiocinami studzienki kanalizacyjne... Ty mijałeś ich z grymasem na twarzy, oczekując z niecierpliwością kolejnego meczu Polska-Anglia, kiedy odkujemy się jebanym czerczilom, o ile ta menda nie wstawi znowu Głowackiego do wyjściowej jedenastki, tylko bez Głowy, dobry jeżu!!!
No więc był rok 2005, jesień, październik bodaj, wietrznie, może nawet deszczowo, jak to powinno być w październiku, pod koniec. W jednej z krakowskich księgarni dwóch niedoszłych absolwentów kierunków humanistycznych prowadziło z braku lepszych zajęć nieciekawą dysputę na tematy filozoficzne: mieć (kasę) czy być (przy kasie). Temat, zdawało by się, rzeka, nie okazał się zapładniający intelektualnie, bo tych dwóch szybko postanowiło sprawę wyjaśnić nie na drodze wymiany zdań lecz podań. Znaczy, że zagrają w piłkę. Zbiorą dwie ekipy, salę wynajmą, kto kogo pierdolnie na parę bramek, tego na wierzchu, znaczy wygrywa, tego argumentacja przyjęta, nieodparta i zwycięska.
Dziś już nikt nie pamięta jak skończył się ten pierwszy pojedynek, czy wygrała ekipa „BYĆ” czy „MIEĆ”. Ważne że po październiku przyszedł listopad, potem grudzień i jeszcze styczeń i luty a nawet marzec, gdy chłopaki rżnęli w gałę co tydzień w niedzielę na wynajmowanej hali (ch)ujotu, przepłacając niemiłosiernie. W kwietniu znaleźli wreszcie swe miejsce na ziemi, za friko, na wolnym powietrzu, na betonie, opodal sklepu monopolowego, za ogrodzeniem, po pracy, Na Groblach. To było ich Camp Nou, Old Trafford i Maracana w jednym. Spotykali się we środy, klepali gałę, potem siebie nawzajem po plecach, w domu każdy klepał, co miał pod ręką, pod kołderką, pod prysznicem, wyobrażając sobie jak pakuje Casillasowi albo innemu Borubarowi między nogami, wprost do siatki. Ale póki co na groblowskim betonie ogrywali ich wszyscy: zagraniczni klienci miejscowego Sheratona przywiedzieni do nadwiślańskiej stolicy kultury obietnicą tanich atrakcji seksturystycznych, dzieci zakonników wszystkich krakowskich klasztorów, niepełnosprawni kibice Cracovii, wnuki Ocalałych z Holocaustu na przemian z wnukami Oprawców z Holocaustu, upokarzało ich pokolenie JP2 i przedstawiciele cywilizacji śmierci, obrońcy życia poczętego i zwolennicy eutanazji, lewacy, narodowcy i czarni.
Ale chłopaki walczyli ambitnie i ani myśleli odpuszczać, usuwać się z drogi szarżującym siłom przeciwnika, stawiali im czoła dzielnie, jak, nie przymierzając, spartański oddział pod Termopilami, któremu choć nie stawało sił, to walczył do końca. Tak też oni, walczyli i partaczyli co się dało. Ale z pełnym zaangażowaniem. I tak z nieokrzesanej bryły niezdarnych męskich ciał wyłaniał się pierwszy kształt i skład Spartacza. A stanowili go Tolo, Jaro, Szczurek, Makaron oraz Gru – Pięciu Ojców Założycieli.
Skład w kolejnych miesiącach ewoluował, organizowano castingi i objazdowe przeglądy na kolejnych Spartaczy, drużyna bowiem przygotowywała się do startu w Wiślackiej Lidze Kibiców. W poczet zawodników wpisano więc Woytasa, w orbicie zainteresowań pozostawało także kilku innych grajków, którzy czarny, spartaczony trykot wkładali sporadycznie, od wielkiego dzwonu, w przypadku kontuzji, których mnożyło się coraz więcej.
Pierwszy sezon Wiślackiej Ligi Kibiców Spartacz zakończył na sensacyjnym czwartym miejscu (na dziesięć drużyn), co przestraszyło samych zainteresowanych, gdyż jawnie kłóciło się z etosem Spartacza i wywracało na nice tak długo pielęgnowaną przecież tradycję spektakularnych porażek. W dodatku królem strzelców ligi został Tolo, któremu w związku z tym zespół podziękował za współpracę i odesłał do rodzinnego Chybia.
Do jeszcze większej tragedii doszło jednak 11 listopada 2008 roku, gdy na stadionie Korony na Podgórzu Spartacz niechcący zdobył Puchar Niepodległości, zwyciężając w finale zespół Unicorn po rzutach karnych, a zaraz potem ów puchar rozłożył na części pierwsze, zgubił śrubkę i nie potrafił złożyć z powrotem (choć Makaron, który zebrał żelastwo do reklamówki marki TESCO, utrzymuje, że udało mu się przywrócić pierwotny wygląd pucharu w domu, nikt tego nie jest w stanie jednak potwierdzić, bo Makaron do swego domu nie zaprasza nikogo).
W tym roku Spartacz pragnie przystąpić do rozgrywek Podgórskiej Ekstraklasy by odzyskać swój utracony blask i przywrócić etos partaczących wszystko Spartan.

Choćby w dupę tarł nas kartacz – nie umrze Spartacz!

Przewidywany skład: Woytas (br), Maki (kpt), Gru, Bart, Michau, Konieczko, Rino, Kuba, Picia plus pospolite ruszenie i ofiary łapanki. Casting trwa!!!

Dziękujemy za ten przewrotny tekst i zachęcamy wszystkie drużyny do prezentowania siebie na stronach bloga Podgórskiej E-klasy.

7 komentarzy:

Anonimowy pisze...

Ale zajebisty tekst ! Więcej partaczy w naszej lidze, chciałoby się rzec.

Anonimowy pisze...

Mi też się podoba. Autor nieźle włada słowem i używa przy tym wyobraźni. Zapowiadają się ciekawe relacje ze spotkań spartackich!
Czekam na więcej
Hubert

Anonimowy pisze...

to nie miala byc praca magisterska tylko krotkie przedsstawienie druzyny...ale ok ;]

Anonimowy pisze...

Stary, a widziałeś kiedyś pracę magisterską???

Anonimowy pisze...

tu jeden z ojcow zalozycieli:
co prawda teraz regularnie wystepuje w druzynie Galatasaray Wieden, ale raz w miechu jestem gotow byc ofiara lapanki.
P.S. Makaron do domu zaprasza, sam puchar widzialem i macalem i ma sie on dobrze.
P.S. Oprocz tego wszystko w tekscie Gru jest najprawdziwsza prawdziwa prawda.

Woytek pisze...

Mnie tam makaron nigdy nie zaprosił do siebie, a przecież już zmieniam skarpetki...

Anonimowy pisze...

Tekst iście literacki i to z półki najwyższej; jeżeli będzie ciąg dalszy tej frapującej historii, mrożące krew w żyłach, rozkładające na łopatki, powodujące eksplozję śmiechu etc. relacje z meczów i zgrabnie opisujace aktualną sytuację w tabeli, to po zebraniu tego w jeden tom jest duża szansa na Nike dla autora (chodzi rzecz jasna o najnowszy model korko-trampek tej zacnej i naszą repre obecnie ubierającej firmy)...