poniedziałek, 25 stycznia 2010

Z GRUbej rury: Ultra Violet


Powracamy niniejszym do naszego ulubionego cyklu fabularnego o przygodach drużyny Spartacza, autorstwa największego szermierza słowa w całej PE!

Mam słabość do intensywnych kolorów. A z całej palety barw największą słabość mam do fioletu. Już w podstawówce, pamiętam, zawsze chciałem być w drużynie, która grała przewiązana szarfami – były fioletowe. Nieważne z kim miałem grać, przeciw komu, w co, dlaczego z samymi dziewczętami, chciałem biegać za piłeczką przepasany fioletową szarfą. Raz po wuefie schowałem ją nawet pod śnieżnobiałym podkoszulkiem, przemyciłem do szatni, gdzie próbowałem upchać do pomarańczowo-mandarynkowego tornistra w Kaczory Donaldy, ale pan wuefista zaraz się zorientował i musiałem zostać po lekcjach czyścić kozła i konia… Lubiłem także być odpytywany przez panią z geografii, jej mąż podobno siedział w Reichu i, z tego co mogłem zauważyć stojąc przy biurku i zaglądając jej w dekolt, także lubił kolor fioletowy, bo posyłał jej staniczki tylko w takim kolorze… Na przerwach chadzałem za niejakim Adamem Gawronem, chcąc by przygarnął mnie do swojej bandy albo ustanowił jej członkiem nieformalnym, członkiem biernym. Adam Gawron to rzadki przykład stopu nieokiełznanej siły, agresji, głupoty oraz rozpasanego ADHD. Chciałem być w jego bandzie z dwóch powodów: po pierwsze, żeby nie być przeciwko niemu; po drugie, by na każdej przerwie mieć możliwość oglądania jak Adamowi nagle marszczy się czoło, powiększają źrenice, gęba rozdziawia, na dolną wargę spływa ślina a on rzuca się na nic nie podejrzewającego chłopca z drugiej be, na przykład w szatni, gdy ten zdejmuje relaksy i zakłada białe tenisówki z niebieską gwiazdką i dwoma belkami z boku (model ten zwało się sierżantkami), chciałem patrzeć jak adamowe pięści wielkości bochenków chleba lądują na pobladłych policzkach, pod niedowierzającym okiem, na spierzchniętych wargach… W każdym z tych miejsc fiolet miał nieco inny odcień i zawsze zastanawiałem się, czym jest to spowodowane…

Teraz też nie mogę się skupić, oczko mi leci co chwila w dół, pod krzesło, gdzie trzymam stopy. Wyjąłem lewą z pantofla, zrzuciłem skarpetę, patrzę i wzruszam się jak bym oglądał dzieło Warhola albo innego pop artychy. Intensywny fiolet wykwitł mi na paznokciu jakby mi go lakierem pedicurzystka pociągnęła. Śliczności. I jak ładnie przechodzi w bordo, gdy mocniej nacisnąć…

Ale to nie dzieło manicurzystki a mrozu. I brawury. Nie, nie brawury, głupoty. Nie, to też nie to. Po prostu głód piłki był a jak jest głód to wszelkie okoliczności schodzą na dalszy plan. Byleby głód zaspokoić. No więc zaspokajaliśmy. Na Prokocimiu, na Orliku położonym między blokami. Ale wcześniej, w Spartaczomobilu zaspokajaliśmy pragnienie. Pragnienie ciepła, rzecz jasna, które postanowiliśmy wytworzyć pocierając dłońmi a następnie przechylając buteleczkę gorzkiej żołądkowej o pojemności stu mililitrów.
Orlik był przygotowany na tip top, odśnieżony, widzieliśmy przez ogrodzenie, pod którym staliśmy w spodenkach, bluzach, szalikach, czapkach, rękawiczkach, z oblodzonymi wąsami tudzież brwiami jakieś dwadzieścia minut, bo pan cieć okazał się niestety słowny i przyszedł przed samą czternastą, jak był zapowiedział. Pierwsza wymiękła buteleczka, jeszcze przed rozgrzewką, druga – piłka, w trakcie rozgrzewki. Nie stanęła na wysokości zadania, po jednym ze strzałów wymiękła dosłownie, uszło z niej powietrze. Pan cieć pożyczył nam swoją.

Orlik na Prokocimiu jest trochę wychudzony, wąziutki, taki z niego mały orzeł bez skrzydeł. W związku z czym gra bokami nie wchodzi za bardzo grę. Myśleliśmy o grze po pięciu w polu, ale zaraz ostudziła(!) te zapędy myśl o nieco dłuższym staniu w zwałach śniegu przy bocznej linii i czekaniu na swoją kolej do wejścia na boisko. Bo też trzeba przyznać Spartacz stawił się z szerokim składem. Szerokim, jeśli idzie o liczbę zawodników oraz o gabaryty – każdy miał na sobie kilka bluz oraz reprezentacyjną koszulkę. Bardzo ładnie to musiało wyglądać z okna dziesiątego piętra: na biało-zielonym prostokącie siedem czarno-zielonych kuleczek obija się o siedem czarno-czerwonych kuleczek. Tylko pan cieć powtarzał co chwila, że trzeba być chorym, żeby w takich warunkach…

Mówiłem już: głód. Na bardziej wygłodzonego od początku wyglądał Spartacz: rzucił się na Zetzetkowców, przez pierwsze kilka minut nie pozwalał mu wyjść z własnej połowy. Przewagę zwieńczył golem autorstwa Filipescu. Gdy gra zaczęła się wyrównywać (Zimnokrwiści w końcu się rozgrzali), Spartacz na wszelki wypadek podwyższył na 2-0 (Gru). Taki wynik utrzymał się do przerwy, która ograniczyła się wyłącznie do zmiany stron. Wtedy Zimnokrwiści zdradzili własne ideały, krew w nich zawrzała, w ciągu dziesięciu chyba minut strzelili dwa gole. Remis. Zaraz jednak przesadzili z tą temperaturą, wpierw poczęli się wdawać w niepotrzebne przepychanki słowno-cielesne, potem dali sobie strzelić dwie bramki w przeciągu zaledwie dwóch niespełna minut. Wpierw do przodu wyrwał O’Shea, potem do dobitki doszedł Marek. 4-2 dla Spartacza. Przed ostatnim gwizdkiem, w rolę którego wcielił się sympatyczny pan cieć, przeciwnika dobił Bart.

5-2 w pierwszym odcinku drugiego sezonu serialu „Przygody Spartacza w PE”…

Patrzę na paluszek. Kolor objął już cały paznokieć, acz teraz to bardziej granat niż fiolet. Wieczór za oknem…

Brak komentarzy: