pozdrawiam Gru
Kiedy byłem smarkaczem, jednym z moich największych, niezrealizowanych dotąd marzeń była wyprawa do Indii. Zgubić się w wielkim Delhi, kluczyć wąskimi uliczkami między domami z gliny, dać się porwać tłumowi naganiaczy, spędzić dzień na targu i próbować wszystkiego... do przejedzenia, do biegunki... w wodach Gangesu wyprać przepocone, białe skarpetki, które zawsze zakładam do moich skórzanych sandałków... No i najważniejsze, świętej krowy dotknąć, co jest nie lada zaszczytem, nie lada wyczynem, skoro jej ciało zamieszkuje trzysta trzydzieści milionów bóstw...

Jakże byłem mile zaskoczony, niemal się wzruszyłem, gdy w ostatnią sobotę jedno z moich szczeniackich marzeń niemal się ziściło... Nie, nie zwiedzałem Delhi ani innej Kalkuty, nie sięgałem do kieszeni, by kilkoma rupiami uszczęśliwić gromadkę brudnych dzieci o zaropiałych oczach, które chodzą za Tobą wszędzie... nic z tych rzeczy. Po prostu stawiłem się na Margarynie, by o siedemnastej rozegrać spotkanie ligowe z Trzeciomajowcami... Bożesz ty mój, jakżeż mogłem dotąd twierdzić, że lider PE to grupka starszych panów, amatorskich piłkarzy, jak mogłem być tak ślepy, by sprowadzać ich do tak brzydkiego mianownika... biję się teraz w piersi i chlipię po cichutku... wybaczcie.
Gdy jeszcze przed pierwszym gwizdkiem dane mi było stanąć z nimi oko w oko, nie wiedziałem, nic nie podejrzewałem, ja, niewierny, z kim mam do czynienia. Patrzyłem, jak patrzy się na starszego pana w krótkich spodenkach, w pomarańczowej kamizelce, koreczkach i fikuśnych getrach. I wtedy padły te słowa i spłynęły na mnie jak łaska uświęcająca, to one pozwoliły mi przejrzeć na oczy: „Gramy po ośmiu, bo my tak gramy, bo gramy już drugi sezon, bo dłużej gramy, bo zawsze tak gramy, bo starsi jesteśmy, kim wy jesteście, macie nas szanować!!!”
Kim my jesteśmy, kim jesteśmy, żeby domagać się respektowania zasad PE, kim jestem, by twierdzić, że drużyny mają obowiązek wystawienia składu w minimalnej ilości siedmiu zawodników (1+6) a reszta zależy od kapitanów, jak mogę uzurpować sobie jakiekolwiek prawo do mediacji, kim w ogóle jest kapitan Spartacza, kim jest wobec Tych, co stoją przed nami, czym Spartacz jest wobec Świętej Krowy...?
Ja byłem tym pierwszym, który przejrzał na oczy, zdałem sobie sprawę z mej miernoty, jak mantrę powtarzałem „vanitas vanitatum et omnia vanitas”, i niemal na kolana padłem wdzięczny za łaskę, jaka mnie spotkała, za dostąpienie zaszczytu obcowania z emanacją Świętokrowatości Najwyższej... I już, już za momencik spadła zasłona z mych powiek, wyraźnie widziałem te różki delikatnie zarysowujące się nad wesołą czuprynką lub jej brakiem, te kopytka przyodziane w niewygodne sportowe buty, nawet dzwoneczek na szyi zdawał mi się czymś jak najbardziej realnym.

I nie mogłem uwierzyć, że reszta Spartaczy jeszcze niepewna, jeszcze pogodzić się nie może z tym, co widzi i słyszy. Już chcą dyskusji, już przywołują regulamin, osobę Huberta, nie zdając sobie sprawy, że to wszystko marność, że w zetknięciu ze Świętokrowatością wszystko traci znaczenie. Głupcy... przecież Panowie Kopytkowi wyraźnie mówią, że nawet telefon do Listkiewicza nic nie pomoże, bo Oni grają w ósemkę i żadna ziemska władza tego nie zmieni... I jeszcze czelność macie koledzy Spartacze wybrzydzać na tę piłkę, co nią Starszyzna przykazała grać!!! Co z tego, że balon za 12 złotych w promocji TESCO dodawany do słoiczka buraczków z przeceny...?
Byłem onieśmielony. Gdy za pierwszym razem dostałem z kopytka w piszczel, bez piłki, wpierw powiedziałem „Gdzie z tą nogą?”, lecz zaraz gryzłem się w język, po cichu wyrażałem skruchę, żal za grzechy i pragnąłem więcej... A potem zazdrościłem Markowi, który tuż przed strzeleniem bramki na 1-1 został potraktowany hakami w polu karnym aż trzykrotnie... I Makaronowi zazdrościłem, gdy Starszy-Pan-Szacunku-Godzien wjechał mu w łydkę wślizgiem wyprostowanymi nogami... Toć przecie po takim namaszczeniu Makiemu darzyło się będzie przez cały rok.
I patrzyłem jak Spartacze powoli pojmują, acz z niedowierzaniem, nie odstawiają kończyn i nadziewają się na więcej, głupcy bronić się przed nieodzownym próbują, ba, czelność mają w piłkę kopać, piłkę odbierać i nie dawać się powalić, stać prosto i zaciskać zęby. A przecież każde zbliżenie do Ich Świętokrowatości to jawny zamach na ich nietykalność, wolność osobistą oraz stadną, ze Świętą Krową się nie dyskutuje, nie walczy z nią, nie zaczepia. Bo zacznie muczeć i potrząsać groźnie różkami.
Spartacze nie byli przygotowani, nie wiedzieli, że nie grają w piłkę, lecz biorą udział w kopytkowych rekolekcjach wielkomyślnie zafundowanych przez Trzeciomajowców... A przecież tyle otrzymali wskazówek, te „chuje”, którymi wdzięcznie obsypywał ich bramkarz Kopytkowych, te pogróżki, by przyjęli swą karmę bez zastrzeżeń, bo można dostać bodiczkiem.
A Spartacze skołowani, ofiary losu, dzieci we mgle, mieli jeszcze czelność kopać w piłkę, ruszać z ofensywną akcją, gdy tylko się dało, choć wiadomo było, że tuż przed polem karnym nadzieją się na kolejne cudowne wierzgnięcia...
Dlatego zapewne na dwie minuty przed końcem usłyszeli od Rogatych, że nie umieją godnie przegrywać, przyjąć swej marności z pokorą i pogodzeniem...
Ale ja byłem wdzięczny za tę lekcję, w mig ją pojąłem i tuż po ostatnim gwizdku biegłem Im dziękować, rękę podawałem, po rączkach niemal całowałem. A najbardziej zależało mi na tej rączce, za której dotknięciem mój wyskok do główki zakończył się lądowaniem na wznak i łapaniem oddechu ze wzruszenia i szczęścia... Ale cóż, właściciel cudownej rączki tylko uśmiechnął się drwiąco, odwrócił na pięcie i machając ogonkiem poszedł przebrać kopytka... Może myślał, że chcę go za wymię chwycić...